Drogę do Hwagyesa w Seulu spędziliśmy na ciekawej rozmowie z panem inżynierem. Gdy znalazłem się pod świątynią, wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Dzień wcześniej skończyło się letnie kyolche – okres intensywnej medytacji, który trwa około trzech miesięcy i kończy się wraz z porą deszczową. Jest niedziela, godzina wpół do drugiej, a odnoszę wrażenie, że kilka świąt zbiegło się w czasie, w związku z czym w świątyni niezłe tłumy i dużo się dzieje. Szukam biura dla Temple Stay (są tu też inne biura). Koreanka, która zapytała, czy jakoś pomóc, wprowadza mnie w błąd kierując w stronę budynków położonych wyżej (tam jest biuro od czegoś innego).
Szybciej niż się spodziewałem spotykam Darka z Polski, który obecnie nazywa się Won Boep Hoengjanim. Hoengjanimowie to kandydaci na mnichów. Won Boep pokazuje mi biuro Temple Stay, a pani w biurze już się mnie spodziewa. Dostaję pokój bez okien za to z wiatrakiem.
Mam taki dziwny układ, że będę nocował i jadał w świątyni jak uczestnik programu Temple Stay, ale jako “practitioner” dostaję zniżkę i nie będę uczestniczył w pełnym programie, tylko najprawdopodobniej (muszę zapytać o zgodę) praktykował niezależnie od programu tuż obok w budynku międzynarodowej szkoły Kwan Um School of Zen, której jestem członkiem. Jest to chyba jedyny na świecie ośrodek KUSZ wyłącznie dla mnichów. Osoby świeckie mogą gościnnie przychodzić tu na praktyki, ale nie nocować. Zapytam o zgodę po mowie dharmy, która już o godzinie 15:00 na najwyższym piętrze największego budynku Hwagyesa.
Tymczasem patrzę, co się dzieje w świątyni.
Na mowę dharmy po angielsku przyszło kilkadziesiąt osób, chyba ponad połowa osób to świeccy, Koreańczycy i przyjezdni. Pani z biura też tu jest. Siedzący obok Koreańczyk po angielsku opowiada mi o Hye Tong Sunim, nauczycielu, który zaraz przyjdzie. Zaczyna się mowa dharmy. Formuła w KUSZ jest taka, że jedna osoba wygłasza mowę wprowadzającą, po czym następuje sesja pytań i odpowiedzi z nauczycielem. Mniszka z Singapuru mówi o tym, jak cenne jest ludzkie życie i jak ważne jest, by go nie zmarnować. Budda nauczał, że bardzo trudno ponownie odrodzić się jako istota ludzka. Przyjemnie posłuchać, jak Sunim po mandaryńsku cytuje chińskie powiedzenia zen.
Po mowie dharmy podchodzę do nauczyciela i pytam o poranną praktykę w ośrodku. Mogę przyjść. Jeden ze świeckich chłopaków pokazuje mi budynek, jak się po nim poruszać, gdzie napić się herbaty lub wody w przerwach. Tym razem pobudki będą o trzeciej rano. Typowa dla KUSZ praktyka trwa prawie do samego śniadania o szóstej. Praktyka wieczorna jest w poniedziałek odwołana. W środku dnia mam dużo czasu wolnego.
Idę na pyszną kolację. Znów “szwedzki stół”.
Wracam do pokoju i próbuję porobić coś przy komputerze: zgrać zdjęcia na dysk, może zacząć blogować (na Ganghwado był retreat, tutaj mam swobodę). Okazuje się, że klawiatura padła.
Zabrałem z Polski laptopa z uszkodzoną klawiaturą. Nie działa “c”, “h”, “t”, lewy Alt, Tab… No mnóstwo klawiszy wysiadło mi naraz. Chciałem naprawić to jeszcze w Polsce, ale w serwisie powiedziano mi, że nietypowy model i poczekam cztery tygodnie. Zabrałem więc w podróż laptopa z dodatkową klawiaturą USB. To właśnie ta klawiatura USB padła. Jeszcze na Ganghwado udało się jej użyć do zrobienia przelewów, ale teraz mam urwany kabel.
Zaczynam naprawiać. Zdejmuję izolację z kabla. Robię wstępny test, czy jak złączę końce, to zadziała. Wszystko szło zgodnie z planem, aż przedobrzyłem i tak rozbebeszyłem klawiaturę, że w tych warunkach przywrócenie jej do stanu używalności zajęłoby absurdalną ilość czasu (próbowałem i nie szło).
Ogarniam jak używać laptopa z uszkodzoną klawiaturą. Mogę wyklikiwać część liter na touchpadzie. Jest to naprawdę słabe rozwiązanie, ale działa. Następnego dnia będę tak pisał pierwszą część relacji z Lotus Lantern International Meditation Center.
Miałem korzystać z WiFi z biura i siedzieć w jego okolicy, ale jedyna sieć, jaka mi działa, jest tam dość słaba. Nazywa się “iptime”. Później dowiaduję się, że to domyślna nazwa jakiegoś nieskonfigurowanego routera i często przypadkowo można połączyć się z jakimś iptime w mieście (ech, gdyby w Chinach było coś takiego…).
Niestety nie śpi mi się tu dobrze. O trzeciej rano mam już od dawna otwarte oczy, a przez następne dni około 2:30 rano będę już brał prysznic (o tej porze nie ma ciepłej wody). Wydaje mi się, że rano w tym wielkim budynku oprócz mnie nie ma żywej duszy. Po praktyce i śniadaniu Won Boep pokazuje mi jak można się poruszać po górach wokół świątyni i wskazuje miejsce, gdzie kandydaci na mnichów ćwiczą na moktaku (instrumencie rytmicznym używanym podczas śpiewów i do zwoływania na praktyki). Jest to typowy placyk do ćwiczeń typu siłownia pod chmurką. Dużo takich miejsc jest tu rozsianych wśród szlaków górskich w Seulu.
Spotykam grupę, która przyjechała z Musangsa, świątyni do której się niedługo wybieram. Prawie wszyscy przyjechali do Hwagyesa po skończeniu kyolche, dlatego nie było sensu sensu odwiedzać Musangsa tego dnia, jak przez chwilę planowałem. Witam się z Bon Shim Soensanim, polską mistrzynią zen, która do niedawna mieszkała w Falenicy. Jest tu też troje mnichów z Polski.
Wiem, że blog czytają bardzo różne osoby, więc chciałem wyjaśnić, że w Kwan Um School of Zen pewne porządki bardzo odbiegają od starych tradycji. Bon Shim Soen Sa Nim jest nauczycielką zen, ale jako osoba świecka, co kiedyś było trudne do pomyślenia tak samo jak wspólna praktyka mnichów i mniszek, a także wspólna praktyka mniszek, mnichów, świeckich kobiet i mężczyzn (dotyczy to nie tylko KUSZ, ale choćby też Lotus Lantern International Meditation Center). Tradycją jest, że mnisi siedzą w kolejności starszeństwa, to znaczy według tego, jak długo ktoś jest mnichem, a nie ile kto ma lat oraz że mnisi siedzą przed mniszkami. Jeśli się nie mylę, w KUSZ zachowany jest porządek starszeństwa, ale mniszki mogą siedzieć przed mnichami, chyba że dzieje się to w Korei, bo wtedy ze względu na Koreańczyków jest bardziej tradycyjnie. Głową szkoły KUSZ nie jest mnich, a pielęgniarka hospicyjna z USA. Wśród nauczycieli jest podobna ilość kobiet i mężczyzn. Mogłem pomylić jakieś szczegóły, ale myślę, że to, co napisałem daje wyobrażenie o złożonym stosunku szkoły do koreańskiej tradycji.
Gdy po obiedzie około trzeciej po południu próbuję pospać (a jestem wykończony i mam koszmary, o tym jak jestem zmęczony), budzi mnie ktoś otwierając drzwi, chyba koreański mnich. Mówi coś do mnie po koreańsku i wskazuje na dwór. Może tam coś się dzieje, ale ja nie wiem nawet, czy jest dzień, czy noc. Bez słowa macham rękami w przeczącym geście. To było straszne.
Przez kilka kolejnych dni często opuszczam świątynię i błąkam się po okolicy. Kupuję zwykle coś do picia (mleko ryżowe, mleko sojowe…), robię zdjęcia i wracam do Hwagyesa bardzo okrężną drogą, bo przez robienie zdjęć kompletnie się gubię. Dwa razy trafiłem w ten sposób na szlaki górskie i chodziłem po okolicznych górach. Teren Korei jest w olbrzymiej większości pokryty górami, a chodzenie po górach w profesjonalnych strojach jest tu trendy.
Po południu we wtorek znajomi mnisi wybierają się do Jogyesa, głównej światyni zakonu Jogye, żeby po skończonym kyolche złożyć wizytę swojemu nauczycielowi wskazań. Zabieram się z nimi autobusem, trochę żeby pogadać, ale też przy okazji łatwiej trafić do Jogyesa oraz na Insadong, miejsce dobre na zakupy. W autobusie rozmawiamy o jodze i o wartych odwiedzenia miejscach w Chinach. Dowiaduję się ciekawych rzeczy o koreańskim zenie.
W nastęnym odcinku m. in. Insadong, Jogyesa, może już też Musangsa (a od ponad tygodnia jestem w Pekinie i lada dzień lecę dalej).